Poranna melancholia
5.47 rano. Wolny powrót rowerem. Koniec imprez, alkoholi i ekscytacji kobietami.
Jestem sam, jadę wolno. Noc przycicha, ale ciągle trwa. Zostawiam za sobą bulgot pijaków i smutnych niewiast.
Jadę. Serce mi płacze. Że te liście tak spadają. Mijam przystanki pełne sobotnich pracowników. Stoją prosto, czyści i bez skazy. Ustępujący miejsca, nie chcący zwady, jadąc za chlebem. Młodzi starzy, babcie, kobiety, mężczyźni. Mają zadanie: zarobić i wrócić. Przetrwać.
Wschód przebija się przez noc. Bród czyści się jasnością. Nie ma nic, prócz szelestu liści i odgłosów miasta o poranku.
Jestem i żyję, i żyć będę.